ENDER ENDER
237
BLOG

Do Indii 4 (Kurdystan)

ENDER ENDER Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Na Nemrut, stopem przez Kurdystan

Budzi mnie słońce i zanim robi się zbyt gorąco postanawiam wyruszyć żeby pokonać pozostałe 70 km. Wokół mnie sad morelowy, więc częstuje się trochę. Są bardzo soczyste. 
Zwijam się szybko zanim ktoś się przyczepi. Przechodzi nawet jakiś gość, ale tylko macha do mnie ręką. Idę kawałek piechotą, ciężarówka zabiera mnie w wysokie góry. Przepaście, pasterskie namioty. Docieram do miejsc, gdzie już nic nie jeździ, przechodzą tylko dzieciaki pasące kozy, zostało tylko 45 kilometrów. Godzinę czekam na jakikolwiek pojazd. Jacyś kolesie chcą mnie dowieźć za kasę, odmawiam. Znów kawałek przejeżdżam traktorem, później strażnicy podwożą mnie na pace do ostatniej wioski, wiatr we włosach, przepaście, zielone lasy. Zostało tylko 20 km. Wieś Tapehan. Przechodzę koło posterunku wojskowego no i oczywiście nie może mnie ominąć kontrola dokumentów. Każą mi czekać na dolmus i nie ma przebacz. Za to jednak dostaję suty obiad. Cały dzień oglądam telewizję, ogrywam ich w szachy i tak mija pół dnia. W telewizji program o religii, wywiad ze świadkiem Jehowy. Oczywiście totalnie anty. Żołnierz tłumaczy mi jaki to Islam jest jednolity a chrześcijaństwo podzielone. Pytam ich prowokacyjnie dlaczego właściwie nie mogę iść dalej i czy są jakieś problemy z kurdyjskimi partyzantami. Nie ma partyzantów - słyszę w odpowiedzi. 
Przyjeżdża wreszcie mikrobus i za trzy dolary, wraz z grupką turystów wjeżdżam na szczyt. W środku Niemcy, Amerykanka i Turcy, można wreszcie pogadać. Po drodze mijamy obozowiska pasterzy, zbudowane z kamieni domki i pasące się stada koni. Kierowca jest Kurdem i świetnie mówi po angielsku. Robimy przystanek przy schronisku, gdzie spotykam Autralijczyków (6 miesięcy w podróży). 
Wjeżdżamy na szczyt, biorę z sobą plecak, będę tam nocował. Okazuje się, że podobny pomysł mają spotkani Amerykanie i Niemcy. Na szczycie tumult turystów, spotykam strażników, którzy mnie wcześniej podwozili na pace, gdybym wiedział, że tu będą jechać...
Co tu można zobaczyć. Ogromny kopiec a wokół greckie rzeźby. Głowy żołnierzy i zwierząt, niesamowite. Wszyscy czekają na zachód słońca. Z tyłu każda z rzeźb jest pokryta napisami, pewnie klasyczna greka, Aleksander rules, te sprawy. Słońce zachodzi, co fotki można teraz strzelić to historia. 

Wreszcie turyści wymiękają, a ja siadam za załomem z Amerykanami i wspólnie gotujemy coś do jedzenia. Wprawdzie dobrze mówię po angielsku, ale zaczynam nie nadążać. Robi się zimno, jeszcze tylko wbiegam razem z jednym z Jankesów na górę kopca, co normalnie jest zabronione. W dole widać tamę Ataturka ( wszystko w Turcja nosi imię Ataturka) rzekę Eufrat i dwustukilometrowy zalew, pewnie też Ataturka. Wszystko jest ogromne i świeci jak UFO. Pod wodą znajduje się zatopione miasto i kilka wiosek. Para Niemców rozbijają namiot. My rozkładamy śpiwory od wschodu żeby zaliczyć wschód słońca i kolejny motyw do robienia zdjęć. Spada ogromny meteor, widać go przez kilka długich sekund. Może to stacja Mir.   

Do Diyarbatir - stolicy Kurdystanu

Amerykanie wstają na wschód słońca. Mnie też budzą, ale ja jedynie otwieram oczy i oglądam całość przez chwilę spod wpół przymkniętych powiek. Starczy. Przychodzą turyści, a ja chciałbym jeszcze trochę pospać. Słychać jakiś podnieconych Polaków. 
-O !!! Zobaczcie z tej strony jest jeszcze więcej głów !!! 
Nie chce mi się z nimi gadać. śpię. 

Gdy wstaję o siódmej już nikogo nie ma. Zaczynam żmudne schodzenia na drugą stronę Nemrutu, mijam schronisko. Po dwóch godzinach docieram do wsi. Wokół tradycyjne lepiany. Idąc nawiązuje kontakt z oryginalną kurdyjską wieśniaczką, poza tym znów biegną za mną dzieciaki, żebrząc o coś 
-Turist, para, para - znaczy się: Turysta kopsnij kasę. Jeden nawet chce mi sprzedać brzęczącego robaka. Nagle widzę jadący czeski samochód. W środku skład mieszany, Polacy i Czesi. Mówią mi, które drogi nie istnieją z powodu tamy. Chwilę gadamy. Idę dalej i po chwili łapię ciężarówkę do jakiegoś miasteczka. Zaczyna się totalny żar z nieba. Jem conieco w sklepie: ciasteczko i Fantę . Jakiś koleś chce mnie namówić na wycieczkę na Nemrut, ale tłumaczę, że właśnie stamtąd wracam. Wciąż cywilizacja wokół. 

Idę tradycyjnie trochę piechotą, wreszcie macham. Jedzie motocykl. Trochę dla zgrywu macham też na niego. Facet zawraca i ... wiezie mnie przez 30 kilometrów. Strasznie niewygodnie, muszę ostro się koncentrować, próbuję autosugestii itp. aby tylko usiedzieć z plecakiem ciągnącym mnie do tyłu. Totalnie bolą mnie napięte uda. Stop z plackiem na motocyklu to kiepskie rozwiązanie, było jeszcze gorzej niż na rowerze na Węgrzech. Co gorsza koleś zostawia mnie w środku miasteczka, muszę jakoś stamtąd wyjść, nic nie chce mi się na razie zatrzymać. 
Za miastem bez trudu łapię samochód do Diyarbakir. Hotel kosztuje 500 lirów, znaczy się trzy dolary, dość drogo, ale innej możliwości nie ma. Prysznic jest w tym samym pomieszczeniu, a przez okno widzę meczet. Gdy próbuję się spytać portiera kiedy kończy się doba hotelowa potrzebny jest nam tłumacz - pobliski ...fryzjer, który staje się na jakiś czas moim przewodnikiem. 
Wchodzimy do jednego z najstarszych meczetów. Ogólny syf - co za kontrast z Istambułem? Pełno brudnych dywanów, na kilku ktoś śpi. Całość wygląda jak przytułek, nie jak świątynia. Jedynie wysoko na murach widać różne stare freski i napisy. Pierwotnie był to ormiański kościół. Później Turcy wyrżnęli Ormian. W ich wersji zrobili to Kurdowie, a Turcy ich nawet bronili. A w ogóle to w cale nieprawda że aż tylu Ormian zginęło (szacunki to 1-2 miliony, pierwszy nowożytny homocyd). 

Idziemy przez zatłoczony targ aż do murów miasta, które podobno są tak drugie najstarsze na świecie, po chińskim murze. W dole płynie rzeka Tygrys. Dalej widać złoty meczet i jakieś pola, ogrody. Zachodzi słońce. Wstępujemy jeszcze zobaczyć ruiny starego kościoła. Teraz zostały z niego już tylko ściany, pomiędzy którymi biegają kury. Ktoś ma tu swoje podwórze. Dziwna sprawa, ale kiedy idę razem z tym gościem to prawie nikt mnie już nie zaczepia, żadnych "hello meester", no prawie żadnych. Kupuje arbuza, mój skromny przewodnik pomaga mi w transakcji. Chciałbym się napić piwa, ale mój przewodnik jest prawym muzułmaninem i nie pije. Ale przejść się za mną może. Idziemy na nowe miasto. Tam spotykamy jakiś dwóch wesołych kolesi, którzy perfekcyjnie mówią po angielsku. Później uczę się już, że to powód żeby być ostrożnym. Fryzjer zna ich, ale sam wymięka, kolesie śmieją się, że idzie się modlić do meczetu. Idziemy na piwo. Okazuje się, że jestem w stolicy Kurdystanu, o czym nie wiedziałem, co więcej w okolicy nie ma żadnych Turków. Jeszcze śmieszniejsza rzecz to, że ci dwaj kolesie to gigolo, którzy za pieniądze r.. stare baby. No to niezłe towarzystwo. Pokazują też jakieś zdjęcia z paszportu.  Japonki, ale możliwe, że skądś ukradli. Rozmowa schodzi definitywnie na sex, chcą mnie zaprowadzić do burdelu. Ale udaje mi się wymigać z takiej atrakcji. Chłopcy są wkurw.., że im się nie udało mnie naciągnąć, a ja lekko wstawiony wracam do hotelu. 
-Bismillyhirrahmanirrahim!   

Van - drut kolczasty, wulkany i magiczne jezioro

Wychodzę z miasta. Najpierw dolmusem na przedmieścia. Wokół ogólne zamieszanie, sporadyczne zaciekawione spojrzenia. Droga prowadzi w dół, wreszcie skręca na wschód obchodząc z daleka mury miasta. Mijam slumsy, rynsztoki, smród i chaty zrobione ze jakiś śmieci, ale to wciąż nie to co zobaczę w Indiach. 
-Szi, Turist, para, para, dolar - już biegną za mną dzieciaki ze slumsów. 
Jest ich tylko dwóch. Jeden z nich próbuje mi coś wyciągnąć z plecaka. ściskam go dość boleśnie za rękę. Koleś podnosi kamień, więc ja robię to samo, jednak do zadymy nie dochodzi. Gdyby było ich więcej to by się nie wahał rzucić, a tak kończy się na pogróżkach. Schodzę w dół, bacznie obserwując małolatów. Akurat przejeżdża dwukołowa bryczka z dzieciakami, wskakuję nie wywołując ich większego zainteresowania. Jadę tylko kawałek, żeby dotrzeć na kawałek płaskiego, gdzie coś ma szansę mi się zatrzymać. 
Następny stop to traktor z przyczepą. Trochę mną trzęsie, ale jadę tylko kilometr czy dwa. Jem sobie winogrona, w oddali widać czarne, tolkienowskie mury Diyarbakir. Wstrząs, przejeżdżamy przez most nad Tygrysem, który tu jest tylko rzeczką. Daleko, na horyzoncie błyszczy się złoty meczet - cztery minarety, nie byle co. 
Łapię przez 10 minut. Zatrzymuje się Turek, sam , nawet na niego nie machnąłem. Wokół same pola, lepianki i tureckie posterunki. Kontrola dokumentów, ale nikt nie chce nawet oglądać mojego paszportu, co mnie nie martwi. Wysiadam w Silvan. Strzeżone tureckie osiedla otoczone drutem kolczastym, czyli podobnie jak w Ulsterze. Koszary, posterunki, żołnierze skryci za workami z piaskiem. Ciężarówka dowozi mnie do skrzyżowania nad jeziorem Fan. Jezioro już tutaj wygląda niesamowicie, ma seledynowy kolor, w oddali widać pokryte śniegiem wierzchołki wygasłych wulkanów. Idę przez miasto, najpierw jednak kontrola dokumentów. Jestem już nieźle głodny więc wpadam do knajpy. Goście przestawiają sobie krzesła, tak żeby lepiej mnie widzieć. Paranoja. 
Znów mała dajeryja cza cza cza, ale już opanowałem odnajdywanie odpowiednich przybytków. Żar się leje z nieba, wokół coś jakby kurort. Kolejny stop. Zaczyna się pustkowie, a ja chce dostać się w okolice wyspy na jeziorze Van. Zatrzymuje się kobieta, to znaczy ona prowadzi, bo w samochodzie jest jeszcze jej rodzinka. Bardzo mili i pewnie by mnie podwieźli gdzie trzeba, gdyby nie to, że okazuje się, że już przejechałem właściwe miejsce. Wysiadam i zaczynam wracać. Jezioro jest naprawdę niebieskie, tak bardzo jak tylko można sobie wyobrazić kolor niebieski. Jakiś wulkaniczny stożek na horyzoncie, po lewej góry z resztkami śniegu na wierzchołkach. Trochę wracam się na własnych stopach. Później krótki stop i wreszcie leczy mnie tylko dolmus, bo nic nie jeździ, a chciałbym już gdzieś dotrzeć. 
No i docieram do przystani, z której odpływa statek na wyspę. Ostatni mi już uciekł. Zresztą co tam, wokół turyści, kilkudziesięciu, żaden nie orientuje się, że jestem spragniony widoku białej twarzy. Białych twarzy jest tylko kilka. Poznaje się z parą Czechów i podobnym zestawem Słoweńców, którzy zresztą jeżdżą wokół na rowerach. Z opowieści tych ostatnich (Słoweńców, nie rowerów) wynika, że taka przyjemność wiążę się czasami z ucieczką przed psami lub miotającymi czym się da dzieciakami. 
Razem ze Słoweńcami rozbijam namioty na darmowym kempingu. Robi się już zimno i już nie da się za bardzo wykąpać w jeziorze. Podobno zanurzając się w tym wulkanicznym roztworze w ubraniu można mieć z głowy pranie. Sprawdzam i faktycznie woda jest po prostu mydlana, jakby pełno w niej było niskopieniącego się proszku do pralki. 
Siedzimy w knajpie, której właściciel przystawia się do Słowenki. Trzeba go niestety tolerować, bo w sumie agresywny nie jest ani trochę, a jedynie sfrustrowany, jak prawie każdy muzułmanin. Chcąc nas przekupić, żebyśmy mu nie przeszkadzali w jego wynurzeniach pyta co pijemy, na ten przykład w Polsce. Mówię, że wódkę lub piwo. Przynosi mi więc szklanę.... piwa z wódką. Tymczasem Słowenka przeprowadza psychosyntezę jego rozchwianego mózgowia.   

do Diyarbazit - czołgi i camping w cieniu pałacu

Budzi mnie pragnienie i ogólnie nie czuję się dobrze. Nie jest to raczej kac po alkoholu, a raczej po tutejszej wodzie lub jedzeniu. Super. Jest już jasno więc wyglądam na zewnątrz i widzę, że słońce ma dopiero zamiar wschodzić. Wracam w stan alfa. 
Czesi już się zmyli i dobrze, nie pałałem do nich entuzjazmem. Gdy powiem, że jest upalnie to nie przesadzę. Poza tym niezły bajzel wokół namiotów. Słoweńcy dość szybko wsiadają na rowery i się zmywają. I tyle jeśli chodzi o ogólną sytuację. Idę zjeść jakieś coś i tu okazuje się, że kamping wprawdzie jest za darmo, ale odbijają sobie to nieźle na żarciu. Nadal czuję się kiepsko. Wypijam Kolę, bo nie ma nic innego i następnie trzy herbaty, ale nadal coś ze mną nie tak. Poza tym bez mięsa jest tylko chleb z dżemem. No i za to wszystko zdzierają za mnie 500 tys. lirów, czyli 3 dolce. Masakra. 

Wciąż jest za mało ludzi chętnych na wyspę. Idę więc popływać i przy okazji piorę ubranie (patrz poprzedni rozdział). Woda jest śliska, zero w niej życia. Podobno grasuje w niej tylko ryba- potwór. Żywi się chyba tylko turystami, no bo niby czym? W każdym razie mniejsza o potwora, kąpałem się już w Loch Ness i nawet w Zalewie Zegrzyńskim i nic mnie jeszcze nie zjadło. Zastanawiam się nawet, czy nie uderzyć na wyspę na kerimacie. Tylko dwa lub trzy kilometry, a i wyporność bym miał odpowiednią w takiej cieczy. Tyle tylko, że miejscowi mogliby się wkurzyć, albo pomyśleć, że to ryba-potwór i walnąć we mnie scudem. 

Wreszcie wysypuje się więcej ludzi z autokaru, sami Turcy i jeden Japończyk. Turcy bawią się świetnie, sami wąsaci faceci jadący na piknik, robią sobie zdjęcia bez sensu i celu. Trafia się jeden małolat, który mówi po angielsku, więc nie jest tak tragicznie, poza tym Japończyk, choć nie kumaty to jednak też jakiś rozmówca. 
Gdy za sumę 2 dolarów od łebka dopływamy na wyspę, okazuje się, że tam na transport czeka jakaś para Czechów, która nocowała na wyspie, co jest zabronione. Będą mieli jakieś problemy, muszą iść na policję, ale pewnie skończy się na łapówce. Na wyspie znajduje się bardzo stary ormiański kościół sprzed piętnastu wieków. Zabytek niesamowity i niesamowicie też zaniedbany. Nikt go tak naprawdę nie pilnuje, zniszczone freski, pomazane przez tureckich turystów ikony. Żenada. Widać jednak szczątki fresków i napisów, które sprawiają wrażenie bardzo starych, bo zresztą takie są. Nie widać natomiast śladów troski o to wszystko, a dziedzictwo kulturowe i historia drzemiąca w tych murach jest zapewne ogromna. Wszystko wygląda nieco inaczej niż w europejskich kościołach, jakby pochodzące z równoległego świata, którego losy przebiegły nieco inaczej i który upadł. Dalekie krańce Bizancjum- zaginiony kraj chrześcijański nad błękitnym martwym jeziorem. Tymczasem Turcy robią sobie w najlepsze piknik. 

Wracamy na stały ląd, gdzie czeka już następna porcja turystów. Dwie dziewczyny z Nowej Zelandii, z którymi umawiam się w Van, w hotelu o tej samej nazwie, gdzie pokój kosztuje jedynie 300 tys. lirów. Jest też para Czechów z Pragi, która nie bardzo wie jak ma dostać się na południe jeziora. Polecam im autostop. Próbnie machają na jakąś ciężarówkę i znów ten sam schemat późnego jarzenia. Samochód przejeżdża jakby nigdy nic, po czym jakieś 70 metrów dalej nagle się zatrzymuje i cofa, kierowca zajarzył. Czesi biegną zadowoleni, ciekawe co ich czeka. Tymczasem rozmawiam z Japończykiem i młodym Turkiem, podjeżdża autokar i załapujemy się na przejazd, Japończyk buli za bilety. 

Wysiadamy w Van. Ciągle mnie mdli i czuje się cienko, w związku z tym jestem wpieniony, a tu tymczasem staję się główną atrakcją, a z moim wielkim plecakiem jestem dość dobrze widoczny. Dość agresywne zaczepki jakiegoś dzieciaka prawie powodują, że daje w czapę. Powstrzymuje mnie dość słusznie "nasz" Turek. Wokół kłębi się tłum, jest gorąco, wokół wszyscy mówią mi "hello", albo coś w tym stylu, robią to raczej dla własnej zabawy niż dla chęci pozdrowienia. Nie do wytrzymania. Wreszcie znajdujemy hotel, melduje się i idziemy na obiad. Ciekawe jest, że gdy idę bez plecaka i okularów przeciwsłonecznych, mało kto mnie zaczepia. Widocznie bardziej wtapiam się w tłum. Znajdujemy knajpę, skośnooki stawia, ale ja i tak niewiele mogę zjeść. Wracam do hotelu, żeby się przespać, o szóstej mam się znowu spotkać z Japończykiem, a przy okazji, jego nazwisko brzmi Sony. Po drodze zaliczam malutkie muzeum archeologiczne. Ciekawostką tam jest gablota z dowodami i książkami o mistyfikacji rzezi Ormian. Zabawne. 

W hotelu śpię ze trzy godziny. Mój pokój to po prostu cela, w tym samym pomieszczeniu łóżko prysznic i zlew. Kibel na korytarzu, oczywiście na narciarza. W Europie człowiek może sobie usiąść, pomyśleć, tu się tak nie da. Wychodzę po siódmej, ale i tak spotykam Japończyka, idziemy do kafei w parku. Oczywiście wzbudzamy tam wielkie zainteresowanie. Gram z jednym gościem w pokera na żetony, wokół stoi tłum gapiów. Ogrywam go, a facet płaci za nasze herbaty. 
Ciekawa sytuacja w takiej kafei. Zero alkoholu oczywiście, spokój, oddzielnie siedzą małżeństwa, oddzielnie męska większość. Oczywiście też zero niezamężnych kobiet. Wszyscy popijają herbatkę i grają sobie w różne gry. Sympatycznie, choć brakuje dziewczyn. Idziemy do restauracji i znów Sony płaci, ale w moim przypadku nie bardzo jest za co, bo mogę przełknąć jedynie Ayran, czyli taki rozcieńczony jogurt oraz herbatę. Mój żołądek jest dziś nie w nastroju. 

Wciąż jest dość wcześnie (10-ta), a ja wracam do hotelu. Nowe Zelandki pojawiają się nieco później, umawiamy się wcześnie rano jechać autostopem do Diyarbazit. Tymczasem jedna z dziewczyn idzie do ubikacji i jakiś koleś ją z lekka atakuje, nic się na szczęście poważnego nie dzieje, ale fakt jest faktem. Wybiegam na korytarz, ale gościa już nie ma. Dziewczyny są trochę przestraszone.   

Diyarbazit - zobaczyć Arrarat

Budzę się przed siódmą. Gdy wychodzimy na ulicę, jest cicho i ... czegoś brakuje. No tak, nikt nie mówi "hello" ani nic w tym stylu. Wszystko jest prawie normalnie i może dlatego tak dziwnie, odzwyczailiśmy się już. 
Po małej dezorientacji docieramy do głównej drogi. Po chwili zabiera nas swą ciężarówką jakiś szczerbaty dziadek, który okazuje się rozwozi gazety do jednostek wojskowych. Musi przy okazji pochwalić się, że nas wiezie. Żołnierze nie przejawiają nadmiernego zainteresowania, i dobrze. Docieramy na północno-zachodnie krańce jeziora Van, co oznacza, że mamy ostatnią szansę żeby się w nim wykąpać. Dziadek długo się upiera przy tym że na nas poczeka, ale lepiej niech już jedzie. Tłumaczę mu na migi "Do widzenia". 
Kąpiemy się w błękitnej wodzie, później ja gotuję jakąś strawę. Okoliczni pasterze nawet się nie zbiegają widząc nas z daleka. Spoko. Dramatyzmu dodaje tylko wąż przepływający wzdłuż brzegu. 
Pickupem dojeżdżamy do posterunku, odkąd droga prowadzi przez tereny nie zupełnie kontrolowane przez turecką armię. Droga ta jest zamykana jest po siedemnastej a żołnierze nie pozwalają nam jechać dalej. Z tego co zrozumiałem zapewnią nam jakiś transport, na razie jednak siadamy pod workami z piaskiem i gramy w karty. Nad głowami zza worków wystaje lufa ciężkiego karabinu maszynowego. Mam nadzieję, że PKK nie planuje na dzisiaj żadnych wypadów w te okolice. Tymczasem gramy w pokera na kamienie i Joe wygrywa prawie wszystkie. Co ona teraz z nimi zrobi? 
Trafia się jakiś Kurd jadący docelowo do Diyarbazit. Żołnierze każą mu nas zabrać, on nie jest zbyt zadowolony, my przeciwnie. Gra kurdyjska muzyka a wokół kamienny, pustynny labirynt zastygłej przed tysiącami lat lawy. Jedziemy przez góry. 
Jeden z bardziej malowniczych widoków: kurdyjskie wioski, zbudowane z gliny lepianki z antenami satelitarnymi i suszące się na ich ścianach krowie gówna, druty kolczaste przy drodze, kamienna, rdzawa pustynia, wyżej wzgórze i na horyzoncie, na tle nieba ... samotny czołg. Poezja. Wyłania się ośnieżony szczyt Araratu. Dojeżdżamy. Wymieniam kolejne 10$ ( to już 120 $ na Turcję, szybko idzie ! ). 
Zostajemy dość szybko przygarnięci przez przedstawiciela lokalnej turystyki, który zawozi nas na kemping. Koleś jest bratem właściciela knajpy w porcie nad Van, gdzie ostatnio nocowałem. Robimy jeszcze zakupy i po kamienisto- piaszczystych uliczkach Diyarbazit zostajemy wywiezieni za miasto. Jeszcze jedna kontrola i wijącą się serpentyną jedziemy ostro w górę. Na wysokości 2900 metrów n.p.m. znajdujemy zieloną oazę kempingu. Gęsta soczysta trawa w cieniu drzew! Nie do uwierzenia. Na tej kamienistej pustyni? Kemping kosztuje 150 000 lirów, ciepła woda pod prysznicem i papier toaletowy w kiblu. Luksus. Dlatego, że jestem z dziewczynami wiele rzeczy mam za darmo. Właściciele stawiają nam piwo i jedzenie. Oczywiście dostawiają się też ostro do Nowych Zelandek. Jak dzieci. Wreszcie dziewczyny mają dosyć. Nie dają się namówić na noclegownię na materacach i śpią na trawie koło mojego namiotu. 
W nocy pełnia księżyca, w górach wilki wyją na maksa. Wyje też mały wilczek uwiązany przy kempingu.   

Diyarbazit - dzikie pogranicze

Idziemy w góry. Saraji olewamy na wstępie, bo wstęp tam kosztuje 250 tysiaków a nie ma co oglądać, same ruiny ścian. Za to dużo wyżej widzimy fragmenty fortyfikacji wmurowane wprost w skalne ściany. Zapewne są strasznie stare. Poza tym chcemy wejść na górę żeby znaleźć się naprzeciwko Araratu. Pniemy się jakimś piargiem ponad ruiny twierdzy, po drodze spotykamy młodego Turka, też turystę, poza tym nikogo. Niestety okazuje się, że na górze też nic nie widać bo przed nami jeszcze jeden masyw, a przejścia na niego nie ma. Trzeba zejść. Trochę niebezpiecznie, bo wszystko się sypie a dziewczyny nieobyte. Docieramy do zwykłej, ludzkiej drogi, chmara dzieciaków drze się za nami. Rodziny tureckie na pikniku, zwykłe pozdrowienia, takie dzień dobry, zainteresowane spojrzenia, wszyscy odwracają się w naszą stronę. 
-Saalam alejkum 
-Alejkum salaam- odpowiadają na moje pozdrowienia 
 
Wszyscy się gapią, szczególnie co młodsi. Postanawiamy doprowadzić ich zdziwienie do ekstremum. Skaczemy na jednej nodze, robimy figury z Ministerstwa Dziwnych Kroków i tak dalej. Inaczej sami byśmy zwariowali przejmując się takimi sytuacjami. Wreszcie odbijamy z drogi i pniemy się prosto do góry. Podejście nie jest zbyt trudne, a grzbiet wydaje się coraz bliżej. Wreszcie wyłania się biały szczyt Araratu, niesamowite. Wbiegam szybko do góry, nic nie zasłania widoku, naprzeciwko mnie ogromny wygasły wulkan. Sam znajduję się powyżej 3 tys. metrów n.p.m. Arrarat jeszcze dużo wyżej. W dole widać drogę na granicę irańską, gdzieś daleko słychać strzały. Doganiają mnie dziewczyny, robimy zdjęcia. 
Niestety po jakimś kwadransie nie wiadomo skąd pojawiają się zaciekawieni pasterze, nie chodzi o to że się gapią i psują nam całą wycieczkę, ale są raczej agresywni, nalegają żeby im robić zdjęcia itp.. To chyba jakaś wysokogórska mutacja. Zaczynamy schodzić, leci za nami kilka kamieni. Super. Niżej dzieciaki. Mnie obciera but więc idę daleko za dziewczynami, na drodze postanawiam iść w na bosaka. Widzę że dziewczyny mają problemy z dzieciakami. Same prowokują agresję swoim strachem, ale co mają robić? Ja przeciwnie zatrzymuje się przy gromadzie, oczywiście ci najchętniej by mnie z czegoś okradli dla czystej zabawy. Myślę że wystraszę ich moimi zapoconymi skarpetkami, ale te też by wzięli. W sumie żałuję że nie mam jakiś cukierków. To by załatwiło sprawę. I tak robię je na szaro, w ten sam sposób doczepiam się do nich jak one do turystów, podaję im wszystkim rękę, najmłodsze uciekają. Ha. Tak czy inaczej odchodzę z tarczą. Dziewczyny musiały znów uciekać przy tym spotkaniu, teraz czekają na mnie kilkaset metrów dalej. Co za kraj? 
 
Po południu gramy w piłkę z młodymi Turkami z obsługi kempingu, obok karawanem rozłożyli się Francuzi. Mają fajnego synka i wielkiego psa Bernardyna. Poza tym wokół biega mały wilczek, więc jest dość wesoło, gdy się wszyscy kotłują na trawie. Wieczorem na kemping przyjeżdża trochę Belgów, jest grane piwo. Właściciele upijają się i ich roznosi, popisują się jak dzieci, robią barowe sztuczki z butelką. Nowe Zelandki są zdegustowane. W każdym razie ja dzięki temu mam piwo i jedzenie za półdarmo, lub w ogóle za friko. Ali myśli chyba że Zelandki to mój harem i inwestuje. 

ENDER
O mnie ENDER

zbyt szczery

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości