ENDER ENDER
189
BLOG

Do Indii 3 (Turcja)

ENDER ENDER Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Istanbuł

O wpół do siódmej cyganki zaczynają zamiatać ulice, a ja pospiesznie składam namiot. Pierwsza zasada przy nocowaniu w niepewnych miejscach. Gdy jestem już właściwie spakowany i jem kanapkę podchodzi jakiś śniady kolo i gestami pyta czy tu spałem. Odpowiadam, że nie, ale nie wiem co zrozumiał, bo tu się inaczej kręci głową. Na wszelki wypadek wymiękam. 

Idę mijając bloki , później pasące się kozy i stado owiec. Po jakimś kilometrze marszu pod górę zabieram się kawałek stopem - pierwszy bułgarski stop. Następne samochody i jestem na granicy. Celnicy od razu wiedzą, że jestem Polakiem. 

Bułgarski celnik: 
-Dokąd? 
-Do Indii- w paszporcie jest wiza więc co będę kłamał 
-Piechotą? 
-Nie, stopem 
-Po co do Indii? 
-W góry - strzelam pierwsze z brzegu 
-A co, w Polsce gór nie macie? - gadaj z dupą to cię osra 

Autostopem docieram do Istambułu. Znów wiozą mnie Polacy, to znaczy Polak i spolszczony Turek, obaj handlarze. Polak to totalny prymityw. 
Samochód się rozkracza na autostradzie. Jest już bardzo gorąco, a to dopiero początek. Dojeżdżamy do jakiegoś osiedla na przedmieściach, na wizytę do ojca Turka. Muszę czekać w samochodzie, aż pojedziemy dalej. Ląduję w samym środku bazaru i zupełnie nie wiem co dalej. Na szczęście mam tu jedną znajomą, u której mam szansę dostać nocleg. 
Z Itir ma się spotykać na Taksimie, po azjatyckiej stronie. Czekając na nią opędzam się od dzieci sprzedających jednorazowe husteczki do nosa. Wreszcie przychodzi Itir. Nie możemy jechać teraz do niej, więc muszę zostawić gdzieś bagaż, który już mi trochę ciąży. W dodatku porobiły mi się odciski. Udaje mi się go wreszcie oddać na przechowanie w misji katolickiej, gdzie spotykam zresztą polskiego misjonarza, od którego dowiaduję się o powodzi w Polsce. Jestem w szoku. 
Zwiedzamy z Itir kawałek Istanbułu, Stary Meczet i Wielki Bazar. Dla mnie to już egzotyka. Przed wejściem do meczetu trzeba umyć stopy w specjalnej "fontannie". 
Jedziemy gdzieś dolmusem. Później płyniemy statkiem do ciesniny Bosfor. Inna dzielnica, spokój, drewniane domki. Zatrzymujemy się w kafejce na nabrzeżu na herbatę i jogurt, fale wlewają się na chodnik. Podobno kawałek dalej jest polska dzielnica, tam jednak nie docieramy. Jest już całkiem późno i udaje nam się przenocować u ciotki Itir, gdzie dostajemy obfitą kolację, a ja mogę obejrzeć to, czego nie zobaczyłbym na żadnej zorganizowanej wycieczce, czyli zwykłe mieszkanie w Istambule. 
Traktują mnie trochę jak Marsjanina. Otrzymuje informacje typu: 'czerwony kurek to gorąca woda'.   

Istanbuł c.d. i dalej

Rano z trudem łapiemy statek. Itir spieszy się do pracy - jest stewardesą, a ja muszę dokończyć zwiedzanie miasta. Hagia Sofia i Niebieski Meczet idą na pierwszy ogień. Okazuje się, że Itir nie zna własnego miasta, bazar, który mi pokazywała nie był tym o którym mówiła, tamtem jest w rzeczywistości dużo dalej. Idę tam, nie można opędzić się od "majfriendów". Omijając natrętnych sprzedawców i tłumy wycieczek zaliczam, to co powinienem jako turysta. Gdy siedzę przed wejściem do Niebieskiego Meczetu podchodzi do mnie naganiacz. 
-Nic od ciebie nie kupię - ostrzegam z góry 
-Skąd jesteś ?- to pytanie już zaczyna mnie wpieniać, ale wyjaśniam. On pyta gdzie mieszkam w Istambule. Opowiadam, że nocowałem u koleżanki. 
-Turczynka? 
-Tak - odpowiadam, a on patrzy na mnie z podziwem i przestrachem. 
-To nie moja dziewczyna, tylko kumpela - wyjaśniam 
-Ale i tak, z Turczynką trzeba długo rozmawiać, chodzić za nią i w ogóle... 
 
Zmęczony idę na obiad. Nie jest tu łatwo zamówić coś wegetariańskiego. Niestety najlepsze dania są z mięsem. Po posiłku dłonie zostają skropione wodą kolońską, a rachunek podany razem z wykałaczkami. Za trzy dolary można się najeść na maxa.
Przechodzę przez dzielnicę, składającą się jedynie ze sklepów obuwniczych i zakładów szewskich. Ciągnie się to w nieskończoność. Wszędzie krążą sprzedawcy wody ubrani w tradycyjne stroje. Tak w ogóle to zimną wodę można kupić wszędzie, ale mimo upału wolę nie ryzykować. Dzieci i emeryci oferują, jeżeli nie coś do picia, to możliwość zważenia się na małej wadze. Żadna atrakcja. Wchodzę na moment do jakiegoś pubu, który wygląda dziwnie fajnie i zachodnio. "Fiki miki - no problem" - informuje mnie jakaś seksownie ubrana dziewczyna. Później gdy siedzę w meczecie przyczepia się jakiś pedał, chce kupić mój kolczyk, ewentualnie wymienić go na swój zegarek.  "-Kolega, kolega !! "

Terminal autobusowy i ponad sto firm oferujących przewóz. W dodatku można się targować, co nie omieszkam uczynić. W wyniku czego dostaję dwie zniżki : studencką oraz taką specjalnie dla mnie i za dwanaście dolarów mam bilet do Kapadocji. Na razie wolę nie ryzykować stopa. Wracam na Taksim po plecak. Długo szukam swojego kościoła, znajduję 10 minut dalej inny, włoski (!). Wracam, polskiego misjonarza nie ma, ale nie ma problemu. Mają za to normalny kibel i zlew, ale brak lustra, więc golę się patrząc w moje lustrzanki. To znaczy golę się tylko częściowo, bo zasadnicza część brody będzie potrzebna w Iranie i Pakistanie. Podstawa to właściwy image, a wiadomo, że broda dla muzułmanina to druga rzecz po penisie. 

Itir nie może ze mną jechać, bo brak jej kasy. Ja też dużo wydałem, za dużo i sam nie wiem na co. Muszę zacząć oszczędzać. Mam prawie całą kartę telefoniczną więc dzwonie do domu, żeby powiedzieć, że żyję. Impuls wali co sekundę. 

W autokarze jest klima i video. Raz w roku można zaszaleć. Mijamy światła miast, zasypiam. 
 

Kapadocja - dolina Ilhary i podziemne miasta

Budzę się, gdy mijamy kolejne miasta. Bladym świtem docieramy gdzieś, gdzie każą mi się przesiąść do innego autokaru. Nikt nie mówi tu po angielsku, a ja sam nie za bardzo wiem dokąd jadę i co się dzieje. Znów jakieś miasteczko i tym razem każą mi się przesiąść do dolmusa, czyli po polsku busika. Po godzinie czekania ruszamy przez jakieś pustkowia i docieramy do kolejnego miasta. Jest już gorąco, a ja jestem zmęczony, niewyspany i nie wiem co się dzieje, ani gdzie jestem. Jestem w szoku. 
Z informacji turystycznej biorę kilka folderów z mapami, a kawałek dalej trafiam parę Niemców czekających na dolmus. Wreszcie mogę się spytać, co dalej mam robić. Otóż, najlepiej pojechać do Goreme. Ponadto informuje się o cenach. Jakiś naganiacz próbuje namówić mnie żebym został w miasteczku, że będzie taniej i w ogóle. Ale to byłby poważny błąd, gdyż całe multum atrakcji jest gdzie indziej. 
Czekam, podjeżdża dolmus, więc zadaję pytanie :"Goreme?". W odpowiedzi wszyscy pasażerowie przechylają do tyłu głowy jednocześnie cmokając. Znaczy się "Nie". 
W Goreme już pełno turystów, można wypożyczyć rowery i inne środki lokomocji. Kawałek dalej jest kamping z basenem i stadem Polaków. Zostaję. Opłata wynosi około trzech dolarów. Jak się później okazuje można było znaleźć tańsze miejsca o podobnym standarcie. Wszędzie wokół piętrzą się skały o fallicznych kształtach, w których wydrążone są pensjonaty, restauracje lub mieszkania. Krajobraz jest naprawdę bajkowy. 
Razem z całą grupą Polaków, którzy też są na trasie do Indii, ruszamy do podziemnych miast. Dojazd dolmusem za dolara, tyle samo bilet wstępu. Wchodzimy w wydrążone w miękkiej skale korytarze, składające się na całe kompleksy mieszkalne. Zapędzamy się razem z dwoma Japonkami w nieoświetlone obszary, dokąd nikt normalny nie dociera. 
Jedziemy do następnego z takich miast, gdzie okazuje się, że wszystko jest dokładnie takie samo jak w poprzednim miejscu. Ale skoro dojechaliśmy tak daleko to razem z częścią brygady postanawiamy dotrzeć do Doliny Ilhary, jedyne siedemdziesiąt kilometrów dalej. Jak ? Oczywiście stopem. Złapać stopa w cztery osoby to, jak wiadomo, nie problem, szczególnie jeśli prawie nic nie jeździ. Tak więc jedziemy dwa razy traktorem, później na pace ciężarówki, busem, następnie znów ciężarówką razem z całym oddziałem wojska. Wokół pola, a na horyzoncie góry, na których szczytach wyraźnie widać śnieg. 
Schodzimy w dół doliny, wzdłuż strumienia. Jakaś rodzinka właśnie odbywa piknik, zapraszają nas. Herbata, ciapati, nie chcemy ich obżerać choć jesteśmy już głodni, a nie mamy prowiantu. Niestety, po chwili chcą od nas zapłaty. Co za żenada, dajemy jakieś drobniaki, niech się odpieprzą. Idziemy dalej wzdłuż strumienia. 
Dolina to właściwie kanion o pionowych skalistych ścianach, w których wydrążone są całe miasta. Jest ich wszędzie pełno. Kiedyś to miejsce musiało tętnić życiem. Można wspiąć po kruchych stopniach do otworów wejściowych, gdzie korytarze prowadzą do dalszych pomieszczeń i coraz wyższych poziomów. Wszystkie miejsca eksploruję głównie ja i Agnieszka, pozostała dwójka czeka na dole. W jednym z tuneli trafiamy na coś w rodzaju pułapki. Jest to kilkumetrowa dziura na środku przejścia. Wchodzimy coraz wyżej pełznąc w krętym korytarzu aż do górnego pomieszczenia. Półtora tysiąca lat temu ktoś tu mieszkał. Gdy wracamy z powrotem słyszę za sobą krzyk. To Agnieszka zapomniała o pułapce i teraz wisi wygięta w pałąk, trzymając się zbielałymi palcami z jednej strony i stopą z drugiej. Po raz trzeci już dzisiaj ratuję jej życie i wyciągam na górę. W niektórych ze skalnych kościołów odnajdujemy zachowane freski. Pomyśleć, że są starsze niż taki na przykład Gdańsk, a nikt tu o nie dba. Większość jest zdewastowana. 
Gdy wychodzimy z doliny jest już dość późno. Mijając gliniane lepianki z antenami satelitarnymi i bateriami słonecznymi na dachach docieramy do pustej drogi. Nie mamy przy sobie żadnych ciepłych ubrań, zero jedzenia, wody i niewiele pieniędzy i żeby było śmieszniej znajdujemy się osiemdziesiąt kilometrów od kempingu. Sytuacja jest nędzna. Słońce powoli zachodzi. Żeby było śmieszniej mapki okolic, które mamy, nie trzymają odległości ani kierunków. 
Jakaś ciężarówka podwozi nas do skrzyżowania i to tyle. światła najbliższej wioski widać jakiś dziesięć kilometrów przed nami. Idziemy, może coś będzie jechać. Gdy jest już prawie totalnie ciemno łapiemy stopa, który przewozi nas przez większość drogi. Później jedziemy głównie na pace ciężarówek, a nie jest już w ogóle ciepło, wręcz przeciwnie - jest zimno. Po dziesiątej docieramy do Goreme i możemy iść na piwo.   

Kapadocja - Kapadocja - Dolina Gołębi

Budzą mnie śpiewy z meczetów. Całe przedpołudnie mija głównie na basenie, gdzie ślęczę nad mapą Turcji i Iranu próbując wymyślić jakąś sensowną trasę. Następny punkt wyprawy to na pewno będzie Nemrut, a co dalej? Może Van, ale tam już przecież Kurdystan i wojna. Z drugiej strony Czesi, których spotkałem na granicy bułgarskiej byli także tam, więc ja też mogę. 
Spotykam pierwszą Irankę w moim życiu. W dodatku jest w kostiumie kąpielowym. 
Po południu wraz z zupełnie inną dwójką Polaków idziemy zobaczyć pobliski zamek, też wydrążony w skale. W góry widok na całą prawie Kapadocję, w dole Dolina Gołębi, tam też idziemy. Nie jest wcale łatwo zejść w dół kanionu, wszystko jest strome i bardzo kruche. Wreszcie docieramy do samego strumienia, obok wodospadu, w pobliżu sadów zaczyna się normalna turystyczna dróżka prowadząca do samego Goreme. Wokół nas bajkowy krajobraz, skały w kształtach grzybów, falliczne kolumny, niesamowite kolory.   

Kapadocja - Żegnaj Kapadocjo - autostop

Następny dzień to dalsza droga na wschód. Wymieniam ostatnie 20$ z setki przeznaczonej na Turcję - strasznie szybko się kasa rozeszła. Postanawiam kontynuować stopem. Najpierw jednak docieram do następnego miasteczka do muzeum. Tam okazuje się, że wszystko wygląda tak jak w Ilharze, tylko, że tym razem pełno turystów, spotykam nawet Polaków. 
Kupuję niestety bilet. W środku jest wspaniały wydrążony w skale kościół z dobrze zachowanymi, ale jednocześnie zdewastowanymi freskami. Są też kaplice z okresu Ikonoklastu, z symbolicznymi freskami. Wkręcam się za darmo (normalnie 20$) do ciemnego kościoła (zero stałego światła ze względu na freski) razem z włoską wycieczką. Jestem od wszystkich o głowę wyższy, ale nikt się nie orientuje. 
Muszę wziąć dolmus, żeby dojechać do jakiejś większej drogi, do Urgup. Tam łapię stopa. Wiozą mnie policjanci, później zwykła ciężarówka, której kierowca ma jakieś pretensje do mojego kolczyka. Przechodzę przez jakieś miasteczko wzbudzając sensację, biegnie za mną gromada dzieciaków i nie ma człowieka który by czegoś do mnie nie powiedział. Jeszcze wciąż mi się to podoba. Zostawiam za sobą zakurzone ulice i wychodzę na pustkowie. Jakiś Czerkiez (?) zabiera mnie kawałek. Dalej już nie ma nic, tylko pustynne wzgórza. 

Idę kawałek szosą, gdy zatrzymuje mi się kolejny samochód - lepsza bryka. 
-Co ty tu robisz? - kierowca jest wyraźnie zaskoczony 
-Podróżuję - odpowiadam zgodnie z prawdą. 
 
Kierowca jest to pilotem myśliwca i z piskiem opon zawozi mnie aż do Malatyi, czyli aż 250 km, mijając kilka kontroli dokumentów. W mieście dowiaduję się możliwościach dotarcia na Nemrut. Otóż zorganizowana wyprawa, z jedzeniem i noclegami to 30 dolarów. Oczywiście dla mnie takie rozwiązanie nie wchodzi w grę. 

W restauracji kupuję herbatę i coś do jedzenia. Oczywiście zaraz mam towarzystwo. Pomijając to, że wszyscy się gapią dosiada się jeszcze jakiś małolat. Twierdzi, że zbiera zagraniczne monety i faktycznie ma jakieś egzemplarze. Daję mu kilka halerzy i jakieś grosze. Wychodzę z miasta, co tym razem nie jest takie proste. Obstępuje mnie tłum kolesi sprawiających bardzo homoseksualne wrażenie. Nigdzie spacerujących par, najwyżej męskie, trzymające się za ręce, albo małżeństwa. Zupełny Islam. Wcześniej widziałem dwie niezłe dziewczyny, które prawidłowo reagowały, ale to wszystko. Idąc wzbudzam niezdrowe zainteresowanie.
Spotykam jakiegoś autochtona który chyba czeka na dolmus i tłumaczy mi żebym też tam stał. Idę jednak dalej, zaczynają się przedmieścia i slumsy. Na przedmieściach znów tłum dzieciaków, znacznie bardziej agresywnych. Po chwili jestem okrążony tłumkiem małolatów, którzy wołają następnych i jest coraz gorzej. Udaje mi się jednak coś złapać i się od nich uwolnić. Aż dziwne, że się facet zatrzymał. Wysiadam niedaleko dalej, przy skręcie z głównej drogi i rozbijam namiot w jakimś sadzie. Wreszcie spokój. 

ENDER
O mnie ENDER

zbyt szczery

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości