ENDER ENDER
129
BLOG

Do Indii 1 (Europa)

ENDER ENDER Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Wstęp

Wracając z ponad dwumiesięcznego autostopu po Europie, którego trasa przebiegła przez pół Europy, od Ulsteru do Andaluzji, zatrzymałem się w mojej znajomej we Wrocławiu. Gdy razem piliśmy piwo w Spiżu Agnieszka, która sama dużo jeździła stopem i którą też dzięki temu poznałem gdzieś pod Montpelier, stwierdziła:"Europa jest już za mała". Mnie, też chodziły po głowie jakieś dalsze rejony. Jakie? Wiadomo - Indie, cel hipisowskich pielgrzymek, kraina egzotyki, mistycyzmu i wysokich gór, i długo można by jeszcze wymieniać wszelkie skojarzenia. W każdym razie chyba wtedy właśnie podjąłem ostateczną decyzję. Wcześniej rozmawiałem z wieloma ludźmi, którzy się tam wybierali lub już tam byli, kolekcjonowałem wszelkie praktyczne informacje, co wziąć z sobą, dokąd jechać itp. 

Rok mijał coraz szybciej i coraz bardziej klarowała się koncepcja trasy, którą miałem obrać. Pomysł lotu samolotem do Delhi odpadł od razu z kilku powodów. Zbyt duże koszty i poza tym oznaczałoby to pominięcie wielu ciekawych miejsc, w których nigdy nie byłem. Wybrałem więc drogę lądową i to przez Bliski Wschód, miałem też jechać sam. W maju zacząłem załatwiać wizy, kosztowały dużo, 50$ irańska i 40$ pakistańska, turecką miałem za 10$ kupić na granicy. Zabrałem z sobą 600$ oraz trochę drobnych na kraje europejskie. 
 

Polska - Słowacja

             Szósty lipca, rano, pospieszny do Krakowa. W Krakowie tramwajem na wylotówkę i stopem do Słowackiej granicy w Chyżnym, na Orawie. Gdy idę pustą drogą do przejścia wreszcie czuję ten luz, który został po zostawieniu wszystkich starych problemów za sobą. Mam teraz pełno miejsca na nowe.  
             Na Słowacji już zaczyna padać, a za kilka dni w Polsce i w Czechach nastąpi powódź. Oczywiście teraz nie mam o tym pojęcia, po prostu moknę. W dodatku mam pecha, bo dziś jest Cyryla i Metodego, czyli narodowe święto Słowacji, co dla mnie oznacza mikry ruch na drogach. 

             Przed przejściem granicznym stoi sznur tirów, jest nawet jeden z Iranu.....tak, ale to przecież byłoby za proste. Zresztą odkąd znalazłem się po drugiej stronie szlabanów nie przejechał jeszcze żaden samochód. święto, strajk, czy co jeszcze, w każdym razie dla mnie to znów nie jest korzystna sytuacja. Podobnie dla jakiejś pary, którą za chwilę spotykam. Polka i spolszczony Węgier, którzy jadą nad Bułgarskie morze. Niby po trasie, ale rozstajemy się.  
             Ktoś podwozi mnie do następnego miasteczka, a tam już prawdziwa zlewa. Zero szans, moknę na próżno, idę więc na stację kolejową i po godzinie czekania w obskurnej poczekalni zabieram się dalej, do większej mieściny. Za oknami leje totalnie, wokół góry Małej Fatry. Wysiadam w Rużemberok (na prawo od stacji znajduje się świetna piwiarnia) i dalej znów próbuję stopem. I znów prawie nic nie jeździ. Idę, idę i naprawdę nic, jeśli nie liczyć znalezionych dziesięciu halerzy, które podnoszę na szczęście. I rzeczywiście pomaga, bo po chwili jadę - Skodą oczywiście.  
             Kierowca opowiada mi o okolicy: po lewej Niżne Tatry, po prawej Duża Fatra itd. Pyta mnie dokąd jadę. śmieje się, gdy mówię, że w Himalaje, nie wierzy. Dalej zabierają mnie łojańci wracający właśnie z Tatr, z samych Rys.  
             Tym sposobem dojeżdżam do Bańskiej Bystrzycy, gdzie już przynajmniej nic nie siąpi. Wychodzę za miasto i znów nic. Powoli, ale nieustępliwie ulatnia się dobry humor i zaczynam kląć na nie zatrzymujące się samochody, czy też po prostu na wszystkie. Mijają dwie godziny, robi się ciemno i jedyna szansa w magii. Wyrzucam znalezioną monetę. I nawet nie dziwi mnie, gdy po chwili siedzę w samochodzie jadącym do Nowych Zamków. Jest już ciemno i prawie zasypiam.  
             Na miejscu okazuje się, że ostatni pociąg do pobliskiej granicy już pojechał, więc nie pozostaje mi nic innego, jak poszukać miejsca na namiot. Rozbijam się tuż koło stacji. Po drugiej stronie ulicy właśnie trwa wesele, ale nikt mnie na szczęście nie zauważa i mam spokój. 
 

Słowacja - Węgry

             Rano dojeżdżam do Komarno, pieszo przechodzę przez most na Dunaju i jestem w Magyarorszag. 
Pierwszy stop w nowym kraju zabiera mnie do autostrady, drugi - śmierdzący grat, podwozi mnie jeszcze trochę i wreszcie kulturalnie dojeżdżam Mercedesem do samej stolicy. Mogę sobie porozmawiać po niemiecku, co idzie mi strasznie opornie, ale innej możliwości w tym przypadku nie ma. 
             Z Budapesztu, gdzie udaje mi się zgubić 500 ft - pal je licho, próbuję się możliwie jak najszybciej wydostać. Metro, autobus, pół godziny piechotą i zmęczony znów trafiam na autostradę, ale tym razem już po drugiej stronie miasta, gdzie zresztą po chwili dogania mnie deszcz. I jeżeli już pada to oznacza także, że ze stopem będzie ciężko. Przejeżdża szwedzki autokar a kierowca pokazuje mi "fucka". Zabiję pierwszego Szweda, którego spotkam. Po godzinie prób zatrzymuje mi się jakaś fajna laska, która zabiera mnie aż do normalnej drogi. Szybki obiad i łapię dalej, bo przecież dzisiaj mogę być w Jugosławii.  
             Dalej jadę trabantem, a co? Później zabiera mnie jakaś młoda para. Ciekawych ludzi się spotyka, dziewczyna jest wicemistrzynią Węgier w Karate i była cztery razy na pielgrzymce w Częstochowie, a chłopak mówi trochę po angielsku, ale nic nie kumam, może to jakiś inny angielski.  
             W tym towarzystwie docieram do Szeged, gdzie zdążam jeszcze wypić piwo i kolejną bryką docieram do granicy jugosłowiańskiej. Wychodzę z Węgier, ale nie udaje mi się przejść dalej z powodu braku wizy. Wiza - jak to ? Totalne zaskoczenie. Muszę więc jechać przez Rumunię, gdzie w sumie też nie jest daleko. Autobusem za resztkę drobnych wracam do Szeged.  
             Niestety nie udaje mi się dojechać do przejścia przed zmrokiem. Głównie z powodu tego, że nic się nie chciało zatrzymać. Ale p..ę  to, muszę być jutro w Turcji, albo pojutrze oczywiście. Nie jest jeszcze późno, więc idę piechotą. Wokół ciemna noc i wicher wieje. Na razie nie chce mi się rozkładać namiotu, postanawiam znaleźć jakieś fajniejsze miejsce. Odliczam kolejne kilometry. Zostało ich tylko siedemnaście, ale nic się już nie zatrzyma, w dodatku sami Szwedzi i Niemcy. Może jednak znów będzie taka sytuacja, jak pod Bańską Bystrzycą. Nagle coś mnie ze świstem mija, aż podskakuję przestraszony. To były dwa rowery. Goście zawracają i... podwożą mnie na bagażnikach. Na jednym jadę ja, a na drugim plecak. Trzy kilometry, ale ledwo wytrzymuję. Tym sposobem docieram do miasteczka, skąd miał być pociąg, ale już pojechał, kawałek dalej jest parking dla tirów. Idę więc spytać kierowców, którzy właśnie ruszają. Niestety, totalnie wszyscy jadą do Budapesztu, w przeciwną stronę będą jechać jutro.  
             Idę jeszcze kawałek dalej i rozbijam namiot, tym razem przed kościołem. Po drugiej stronie chyba ratusz, w każdym razie jakaś wieża i dalej jeszcze jeden kościół.  
             Pada deszcz a ja jestem ogólnie wk...ny wszystkimi niepowodzeniami. 

ENDER
O mnie ENDER

zbyt szczery

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości